3 minut, 35 sekund

Ok, let’s go, sprawdźmy to cudo, chyba każdy jest choć trochę ciekawy po singlu.
hey 2009
Na dobry początek „Vanitas”, który rozkręca się trzaskami, buczeniem i epizodyczną drżącą gitarą, co w dzisiejszych czasach – umówmy się – nie robi już na nikim wrażenia. Niezły wokal Nosowskiej à la jej projekty solo też nie powala. Ale co jakiś czas przewija się arpeggiator, i kiedy to on przejmuje kontrolę i dochodzi bit to jestem kupiony. Napięcie rośnie…i koniec. Spodziewałem się finezyjnego rozwinięcia a tu figa z makiem. No tak, spokojnie, to tylko Hey. Kolejne, znów dość spokojne „Umieraj stąd” wpada w ucho bardzo szybko (moog, chórki, fajny mostek), ale to też jeszcze nie to. Przełom przychodzi, kiedy nadchodzi „Faza delta”. To chyba najlepszy kawałek na płycie, a do tego bardzo świeży, i choć inny od wszelakich wcześniejszych dokonań, to niesprawiający wrażenia zrobionego „na siłę”. Prosta i rytmiczna perkusja, wypełnienie przestrzeni pulsującym basem, synkopowaną gitarą i odrobiną syntezatora. Świetne brzmienie, na pewno nie gorsze od wszystkich YYY’sów czy Gossipów. Nosowska wchodzi w to jak nóż w masło, linia wokalna nie mogła być chyba lepiej dobrana. Całe to śpiewanie po polsku przenosi nas na chwilę w lata 80-te – tak, też mieliśmy swoje lata 80-te, może więcej tam było kiczu niż dobrej muzyki, ale co z tego? Prawie 3 minuty i „Faza delta” się kończy, a właściwie tylko przygasa, bo potem czeka nas jeszcze kilkadziesiąt sekund sennego pozornie niepasującego wyciszenia. Repeat, repeat, repeat. Jestem zachwycony.

Gdzieś tam wyczytałem, że kawałek dalej w utworze tytułowym, kiedy Nosowska krzyczy, to brzmi zupełnie jak PJ Harvey. To duże uproszczenie, Polly w swojej muzyce używa różnych środków ekspresji, a Kasia dużo bardziej przypomina mi ją właśnie tu, w „Piersi ćwierć”. I to nie tylko wokalnie – cały kawałek zbudowany jest wg przepisu P.J., ta końcówka brzmi prawie jak pastisz. Ale Nosowska jako zaprzysięgła fanka jaj sobie nie robi, wszystko jest na poważnie i zdecydowanie trzyma się kupy, udowadniając przy tym bardzo ważną rzecz: można po polsku, to naprawdę brzmi, trzeba tylko umieć. I mieć takiego producenta jak Marcin Bors – tu pokiwajmy wszyscy chwilę głową z uznaniem.

„Chiński urzędnik państwowy” jakoś nie do końca mi leży, nie wiem czemu. Początek jest świetny, zaśpiewy i to pulsowanie syntezatora, klawisz gdzieś tam w środku. Ale całość idzie w złą stronę, trochę monotonny wokal, refren taki o. Może za bardzo chcę mieć coś zupełnie nowego, zamiast zaakceptować świetny tuning? Podobnie ma się rzecz z utworem tytułowym – infantylna zwrotka vs. wrzask w refrenie, disco bit, wiercący się basik. Trochę to wszystko wykalkulowane. Tak naprawdę z tego utworu zapada mi w pamięć genialna ostatnia minuta, kiedy do gry wchodzi piano. Następnym razem więcej takich.

„Stygnę” – mój faworyt nr 2. Ten kawałek po prostu coś w sobie ma. Konkrety? Perkusja – to po pierwsze. Świetna. Stopa nabija cały czas monotonnie, ale co jakiś czas Ligiewicz zachwyca nas przejściem. Poza tym akustyczna gitara w tle doprawiona banjo, mocny i wyrazisty bas. Szacun za refren („Przedarłam się/ przez miliony błon/i ochronnych warstw”), także muzycznie. Końcówka. Kiedy perkusja już na całego, kiedy sporadycznie zadźwięczy syntezator, a para-latynoska gitara zamyka wszystko to nie czekam na nic więcej. Takiego klimatu nie zrobi już ani „Boję się o nas”, choć dzieje się tam bardzo dużo, ani nawet singlowe „Kto tam? Kto jest w środku” – bardzo przebojowe i tak samo jak „Faza Delta” muzycznie aktualne (tu pisał więcej o tym mój sympatyczny kolega). Swoją drogą teledysk do „Kto tam?…” jest kuriozalny. Dawno nie widziałem takiego gniotu. Dzień z życia Pawła Małaszyńskiego? Ktoś na jednym z muzycznych blogów pisał w komentarzach: „pomysł na wideo jest autorstwa mojego szwagra”. Mi byłoby zwyczajnie wstyd.

hey 2009

„Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” kończy piosenka „Nic więcej…”. To zakończenie kojarzy mi się – przepraszam wszystkich fanatyków za bluźnierstwo – z „Videotape” na końcu ostatniego Radiohead. W podobny sposób introwertyczne, podobnie oparte na pianinie, a i wokal bardzo thomowy. Sympatyczna miniaturka, która kończy tę dobrą płytę. Podkreślam, dobrą, bo nie chcę padać na kolana i nazywać jej rewolucyjną, jaki to ma właściwie sens? Nie jest idealna, ma kilka momentów przeciętnych, a rewolucja w polskiej muzyce to jakaś utopia. Ale na pewno widać tu jakąś perspektywę. Już po kilku obrotach wiemy, że następnym razem i to w sposób zupełnie naturalny mogą wycisnąć z siebie jeszcze więcej. Siedemnastoletni Hey nową nadzieją polskiej muzyki? Zabawne, ale chyba tak…

[http://coldaim.blogspot.com]

Previous post dramat…
Next post chcenie…
Close